borderline

sobota, 23 listopada 2019

Czy to istnieje?

Po krótkiej przerwie wracamy do brania leków... Które nie działają, ale lepsze to niż nic. Zawsze powiem, że próbowałam, a nie, że się poddałam.

Jaki jest problem z leczeniem zaburzenia borderline? Jaki jest problem z diagnozą pogranicza?

Otóż borderline jest wrzuceniem do szufladki kogoś, kto ma problemy, które pasują trochę tutaj, trochę tutaj, trochę tam, ale nie jest jednocześnie to osoba chora psychicznie... Trochę niby depresja, trochę nerwica, trochę psychozy, paranoi, dwubiegunówki, ale w sumie to wszystko normalnie, tylko jakieś takie skoki, naloty, takie nie-wiadomo-co-chujumuju-z-banderolą. Jak się nie pasuje nigdzie, to się wrzuca kogoś do pogranicza. Dostaje się etykietkę borderline.

Leczenie farmakologiczne? Jak osoby z depresją. Bo nie ma innych leków, więc walimy sertralinę, walimy trazodon, hydroksyzynę, escylopram, xanax, seronil... No bo przecież są obniżenia nastroju, nie? No to walimy jak w depresję.

Terapia? Tylko u osób "wykwalifikowanych" w borderline, bo "inni nie dadzą rady, inni się nie znają". Tylko prywatnie. Tylko za grubą kasę.

Nawet nie wiem, czy to moje borderline to jest borderline i czy to faktycznie prawdziwe zaburzenie, czy jest jakieś pogranicze, czy jest to termin stricte medyczny, który wynika z badań, analiz... Gdzieś słyszałam, ze borderline daje się każdemu, po kim psychiatra ma ochotę walić głową w ścianę i sam iść na terapię. I koniecznie kobieta. Koniecznie jakaś upierdliwa kobieta, która po prostu miała w życiu chujowo i sobie z tym nieradzi. Musi mieć borderline.  Musi być od razu toksyczna, straszna, powalona, musi mieć zaburzenia... A może to po prostu depresja? Są różne rodzaje depresji. Ale dlaczego nie działają leki?  Dlaczego albo nie czuję po nich różnicy żadnej, albo dostaję miesiąc manii takiej, że nie muszę jeść nie muszę spać, mam energii od groma, mogę góry przenosić, zmieniać siebie, świat, obdarowywać wszystkich dobrocią i zapałem, żartować na wszystko i mieć dystans do siebie jak stąd do Kanzas? A potem regres. Regres tak straszny, że masakra.

Czy borderline to prawda czy lenistwo psychiatrii polskiej?

czwartek, 14 listopada 2019

Intelignecja emocjonalna

Widzę faceta pierwszy raz w życiu i taka sytuacja. Akurat śmieszna, dla mnie, mnie bawiła, bawiłam się super wtedy, w tamtej jednej chwili. Uwielbiam to zaskoczenie na twarzach ludzi, kiedy dają mi o sobie jakieś informacje i myślą, że nie poskładam ich dalej w całość. Nie będę wdawać się w szczegóły odnośnie miejsca wydarzeń czy też powodów, dla których byłam w tym miejscu, ani dlaczego rozmowa dotyczyła akurat tego, a nie czego innego- to nie ma znaczenia. 

A więc:

K:- Cześć! Przysiądę się do ciebie, mogę?. Mam na imię Krystian*.
Ja:- Cześć. Julka* jestem.
K:- Co taka dziewczyna jak Ty tu robi?
Ja:- Jakoś tak wyszło. A Ty? To jest odpowiednie miejsce dla Ciebie? Masz obrączkę.
K:- A tak jakoś wyszło. Studiujesz, pracujesz, uczysz się jeszcze?
Ja:- Studiuję. A Ty czym się zajmujesz?
K:- Praca. Właśnie wracam z drugiej zmiany.
Ja- Postawisz mi drinka? 
K:- E, może zaraz.

 żeby nie było- jest to lekko zmienione, bo oczywiście do końca tego nie pamiętam, jak dokładnie szło. Chodzi mi o zakończenie.

Ja: - Jeździsz motocyklem?
K: - Tak, skąd wiesz? 
Ja: Tak jakoś, zgaduję sobie. Co z tym drinkiem?
K: - Jestem przed wypłatą, także niestety musisz radzić sobie sama. Ja znikam stąd zaraz. Tak chciałem się przywitać, bo wydałaś się smutna.
Ja: - Masz wypłatę do 10ego każdego miesiąca, a mamy 12sty, więc chyba jeszcze całej nie wydałeś. Jeździsz zielonym Kawasaki, a pracujesz jako brygadzista zmiany w Inergy Automotive. Mam Ci powiedzieć ile masz na koncie? Przy okazji- wiem, że zdradzasz żonę, ale nie bój się- nie powiem jej.

Kolesia totalnie zatkało i przez najbliższe 10 minut próbował wyciągnąć ode mnie informacje, skąd go znam, kogo wysoko postawionego znam w tej firmie i skąd wiem, że zdradza żonę. Nie pozwalał mi odejść od stolika, aż zwyczajnie nie zwiałam. Nie znałam go. Widziałam go pierwszy raz w życiu. I nie, nie zmyślam. Na podstawie tak skąpych informacji byłam w stanie określić, co człowiek robi w życiu. Bo człowiek nie daje informacji tylko tym, co mówi. Ale jak mówi, jak się rusza, jak siada, jak patrzy, jak się ubiera, jak spogląda dookoła, na co patrzy we mnie, jakich dobiera słów, kiedy unosi dłoń, a kiedy zakłada nogę na nogę. 

Fajne? Straszne?

Ktoś zazdrości? Czy ktoś zazdrości, że zgadłam wszystko? Czy ktokolwiek uważa, że to fajny "dar"? Bo mnie doprowadza do płaczu, doprowadza do szaleństwa zastanawiania się. Czy to co ktoś mi mówi jest prawdą, czy nie oszukuje mnie, czy nie robi czegoś innego, co mi mówi? Czy to, że mi się wydaje, że ktoś coś robi co nie powienien, to mi się wydaje, czy działa mój "dar"? Kiedy działa moja spostrzegawczość i inteligencja emocjonalna, a kiedy to zwyczajne upierdolenie sobie czegoś w główce? Kiedy mogę zaufać instynktowi? Kiedy nie mogę mu wierzyć?


* Imiona moje i rozmówcy zmienione na potrzeby bloga.

Paradoks

Jaki paradoks?

Otóż z jednej strony, robię dla siebie wszystko. Borderowo zapatrzona w siebie, w swoje uczucia, w swoje emocje, w swoje "chcę", "potrzebuję" oraz "muszę", odbierająca rzeczywistość zniekształconą, niesłuchająca wołania innych o ich potrzeby, pragnienia, chęci.

Z drugiej strony- nie potrafię zrobić nic dla siebie. Wszystko robię dla innych. Chcę każdego zadowolić, każdemu się przypodobać, u każdego mieć atencję, każdemu dać wszystko, byleby tylko ze mną był w ten czy inny sposób. Nikogo nie zawieść, każdemu pomóc, zaofiarować się, zrobić przysługę, wesprzeć itd.

Natłokiem makabrycznych wspomnień, jednej wielkiej traumy życia, zatraciłam granicę pomiędzy braniem i dawaniem. A brać i dawać trzeba po równo, aby móc utrzymać jakąkolwiek zdrową relację.

To, co teraz robię- psychiatra, psycholog, najpierw zeszyt i długopis, a teraz blog- robię to dla kogoś. Ten ktoś mówi, że powinnam to robić dla siebie. Ma rację. Jeśli zrobię choć raz coś dla siebie, ale naprawdę dla siebie, nie autodestrukcyjnie uzależniając swoje szczęście od innych, to będę zdrowa. Będę znała swoje granice, będę mogła wyznaczać granice innym, będę widziała granice innych ludzi. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Ale póki co- nie umiem robić nic dla siebie. Ciągle się za coś karzę, cały czas dobijam. Często, kiedy z tym kimś rozmawiam wiem, że mam rację. Ale wiem też, że często wymagam czegoś, czego on często nie jest w stanie zrobić, nawet, gdyby bardzo chciał. Wiem też, że często on ma rację. Ale oboje już nie potrafimy się siebie słuchać nawzajem. Oboje idziemy w zaparte nieważne czy mamy rację czy nie. To bardzo przykre.

Ta osoba jest punktem trzech bardzo ważnych rzeczy, które wpłynęły na moją decyzję o rozpoczęciu leczenia:
1. Przy tej osobie pierwszy raz w życiu byłam szczęśliwa. Tak- kilka miesięcy nie bałam się niczego, zachowywałam względny dystans, starałam się słuchać i chyba mi to wychodziło. Kilka miesięcy czułam się, jakbym złapała boga za nogi i cieszyłam każdą chwilą. I dawałam szczęście tej osobie. Do czasu...
2. Przy tej osobie wyszły ze mnie moje najgorsze.. nie wiem... nie cechy. Objawy. Najgorsze objawy bordera. Zaraz po kilku miesiącach zachłyśnięcia się szczęściem, normalnością- zaczęłam się bać, że to wszystko stracę. Tak bardzo się bałam, że robiłam wszystko, żeby tego nie stracić, co oczywiście zaowocowało odwrotnością. Jest to niewątpliwie moja wina, ale nie tylko. Nie chcę jednak zagłębiać się w winę innej osoby lub osób, bo nie o to chodzi w moim blogu, żebym się usprawiedliwiała, ale w miarę obiektywnie była w stanie spojrzeć na własne podejście, zachowanie, działania, myśli- aby je zmieniać i odrzucić część mojego patologicznego jestestwa. Te najgorsze objawy, jakie wychodziły powoli i skokami zmusiły mnie do zasięgnięcia pomocy u specjalisty. Wtedy dopiero zobaczyłam, że nie wszyscy myślą jak ja- że to ja myślę inaczej.
3. W pierwszych miesiącach udowodniłam, że potrafię być normalna. Że potrafię zdrowo kochać, nie bać się, nie wymyślać. Chcę mieć to na stałe, bo już wiem, jakie to uczucie. Chcę być lepsza i móc spełnić swoje marzenia, tak proste, a tak trudne i odległe- mieć dom i rodzinę. I wierzę, że kiedyś mi się to uda. Chciałabym, by było to z tą osobą. Ale paradoksalnie- żeby tej osobie było ze mną dobrze, muszę zacząć robić coś dla siebie, a nie dla niej. Tylko tak efekt będzie stały, a nie na chwilę.

Skąd agresja- przemyśleń ciąg dalszy

Wydaje mi się, że moja agresja, to wpływ innych ludzi. Nawet nie z czasów, kiedy byłam dzieckiem i doświadczałam chyba wszystkich rodzai agresji, jakie mogą być. Nie to wpłynęło bezpośrednio na moje zachowania względem innych ludzi.

Kiedy mam "atak" (na szczęście leczenie daje rezultaty i od miesięcy ataku nie miałam), to działam a amoku, pod wpływem dziesiątek makabrycznie negatywnych emocji, uczuć i strachu, tak dużych, że potem tych wydarzeń nie pamiętam, bądź pamiętam je tylko szczątkowo. Nie mówię, że jestem agresywna w sposób atakowania kogoś w celu uszkodzenia go, że stosuję jakieś techniki, że jestem niebezpieczna, czyham na czyjeś życie etc. Zwykłe machanie łapkami, straszny płacz, krzyk, rozdzierający lament, kiedy jestem u kresu wytrzymałości, tuż przed opadnięciem w apatię, katatonię, kiedy mój mózg ucieka od nadmiaru bodźców i się wyłącza.

Skąd u mnie agresja?

Cóż. Myślę, że jest to kwestia ostatnich kilku lat. Kiedy chodziłam do liceum, a potem przez czas studiów, potrafiłam jednak mieć kogoś, kogo nie niszczyłam swoją osobowością, układało się nam, byliśmy szczęśliwi razem. Trwało to niecałe 4 lata. Ostateczne niedopasowanie charakterów, kilka przypadków, matka-mocher-nazistka-nie-oddam-moje-synka-nikomu-a-napewno-nie-tobie-bo-nie-jesteś-katoliczką się przyczyniły do rozpadu. Kłóciliśmy się nie raz, nie dwa, ale zawsze były to takie..normalne kłótnie. Jak zawsze się zdarzają. Nigdy nic dziwnego, nigdy braku panowania, nic.

Szybko, za szybko, poznałam kogoś innego. Syna, półsierotę, po zmarłym wysoko postawionym funkcjonariuszu policji. Byliśmy razem rok. Rok, którego mogłam nie przeżyć. Byłam sama, bo nie mam rodziny, nie miałam się gdzie zgłosić, nie poszłam donikąd po pomoc. Czuł się wszechmocny, bezkarny, nietykalny. I w sumie taki był. Zdradzał mnie na lewo i prawo, był uzależniony od pornografii jak potem się okazało, patologiczny kłamca, oszust, manipulant. Trenował przy okazji sztuki walki. I... z czasem zaczął lubić je na mnie trenować. Około pół roku z całego roku znęcał się nade mną psychicznie i fizycznie, lubił uderzać moją głową o podłogę, rzucać mną o ścianę, podduszać, kopać. Kończyłam z podbitym okiem, udami czarnymi od krwiaków, wyrzucana z mieszkania na dwór bez ubrania, w samym płaszczu, na bosaka, zimą. Potem z łaską wpuszczana do środka, jak pies. Jak ktoś się przyjrzy to zobaczy, że prawą źrenicę mam nieco większą od lewej (widocznie coś zostało uszkodzone w części mózgu odpowiedzialnej za wzrok). Broniłam się w końcu i chyba tak się to zaczęło. Kiedyś nie przyszło mi do głowy, aby dać facetowi nawet z liścia. Tutaj w pewnym momencie po prostu musiałam walczyć. Nie miałam dokąd uciec i co zrobić. 

W końcu odeszłam i trafiłam na kogoś innego... Cóż, nie był to też najlepszy wybór. Człowiek z mnóstwem problemów emocjonalnych, który potrafił robić mi awanturę za to, że jestem w domu, kiedy on wraca. Którego pierwsze 3 miesiące wspólnego mieszkania utrzymywałam, bo nie miał pracy. Któremu znalazłam pracę. Poza agresją słowną przejawiał wobec mnie także agresję fizyczną, choć nie w takim stopniu. Wyżywanie dopadało go zwłaszcza wtedy, kiedy sobie popił. Wtedy byłam woreczkiem, którym znowu można było pierdolnąć o ścianę, jeśli ma się taką ochotę, kiedy powie coś nie tak, albo zupa będzie za słona. Zmuszał mnie do oglądania z nim filmów pornograficznych, kiedy chciał się ze mną, no... no raczej nie ze mną, tylko mnie. Bo on chciał, on się musiał jarać, ja się nie liczyłam. Nie miałam nic do gadania. Kiedyś przymusił mnie do trójkąta ze swoim kolegą. Musiał się "podzielić" taką fajną dziewczyną z najlepszym kumplem... Byłam tak zmaltretowana, że nie miałam siły protestować. Po prostu byłam jak marionetka. Chciałam od niego odejść, ale cóż... uaktywnił się mój pech. Pech, który ciągnie się za mną jak smród po gaciach. Zawsze i wszędzie. Skręciłam kolano. Nie przez niego. Podskoczyłam na tańcach. I jebło. Tak po prostu. Pozrywane więzadła, łąkotka w strzępach, blok kolana, operacja,  rok z życia. Straciłam wtedy pracę, ponieważ byłam na zleceniu, i wtedy się zaczęło. "Ty pierdolona kaleko" i telepanie mną, kiedy nie mogłam chodzić nawet, to była codzienność. Pieniądze, opiekę, szpital, rehabilitację załatwiali mi wszyscy, tylko nie on. On kazał mi wypierdalać ze swojego życia, bo nie będzie mnie utrzymywał. Nie chce mieć nic wspólnego z "kaleką".

Wtedy zaczęłam robić praktycznie to samo. Kolejny element, żeby przeżyć, a nie żyć. Być pierwsza w oskarżeniu, pierwsza zachowywać się nieasertywnie, pierwsza zacząć najeżdżać, wymyślać, machać rękoma pierwsza, żeby znowu nie dostać za niewinność, żeby ubiec zło, nie być ofiarą. Dostawać szału, którego potem nie pamiętam. NIGDY wcześniej czegoś takiego nie miałam. Wydaje mi się, że część mojego bordera to po prostu trauma. Trauma wiecznej przemocy skierowana w moją stronę. 

Być może sobie z tym poradziłam już. Mam nadzieję. Tak bardzo bym chciała radzić sobie w życiu, umieć żyć, umieć kontrolować swoje emocje.  W końcu na pewno wszystko mi się uda. Nie jutro, nie po jutrze, ale w ciągu najbliższych miesięcy i lat na pewno. W końcu czas i tak minie, mogę go wykorzystać na pracę nad sobą.

środa, 13 listopada 2019

Życie

Piszę pod wpływem chwili dzisiejszych wydarzeń. Z całego dnia. Pod wpływem dnia wczorajszego i jego wpływu na moje emocje. Emocje dziecka połączone z potrzebami i marzeniami dorosłej kobiety. Skrzywdzonej przez  nadmiar życia istoty, która chce żyć jak każdy inny każda inna kobieta, która z naturalnością ma to, czego ja nie mogę mieć pomimo wypruwania sobie flaków, żeby się udało, żeby mieć to choć przez chwilę, taką namiastkę spokoju i szczęścia. Nie mam spokoju i szczęścia.

Możliwe, że wpis będzie powalony, ze sprzecznościami, wszystkim.

Czego się nauczyłam przez 26lat?

Przeżyć.

Przeżyć to nie żyć. Umiem, i taka jestem, choć się tego brzydzę, wykorzystać. Zmanipulować. Brać. Spełniać swoje potrzeby. Swoje braki. Swoje swoje swoje. Robić wszystko, by się nie bać. Mieć poczucie bezpieczeństwa, stabilności, związku, przyjaźni, znajomości, rodziny. Nie bać się, że mnie zostawi. Mieć każdego pod kontrolą. Tylko mając kontrolę jestem w stanie mieć pewność, że ktoś mnie nie robi w chuja. Pewność, która utrzyma się przez chwilę. Chwilę, która mi pozwala na chwilę się nie bać. Ale potem to wraca. Nie każdego kontroluję, mam też prawdziwych przyjaciół, prawdziwych znajomych. Ale mimo wszystko nie wiedzą o mnie wielu rzeczy. Teraz staram się, by wiedzieli.

Dlatego lubię dużo wiedzieć. Lubię mieć wokół sieć informatorów. Zrobiłam wokół siebie siatkę wywiadowczą. Dosłownie. Moi znajomi się nie znają między sobą, znam pojedyncze osoby i grupy ludzi. Którzy zawsze są między sobą jakoś podzieleni. Będąc w miejscu A wiem co dzieje się w miejscu B. Zawsze ktoś mi coś powie. Zawsze wykorzystam zależność. Mój osobisty urok, urodę, inteligencję, wspólne sprawy, interesy, przysługi, empatię, czyjeś potrzeby.

Umiem przeżyć. Chcę umieć żyć. Czy będę umieć żyć?

Chcę być prawdziwa, zawsze taka sama. Kiedyś ktoś powiedział jedno zdanie: "Ciebie nikt nie zna". To prawda. Nikt mnie nie zna. Nikt nie wie jaka jestem. Bo jestem kameleonem, który dostosuje się do osoby, z którą przebywa.

W miłości jest inaczej. Nie umiem się dostosować. Wychodzi mój strach przed samotnością, strach przed odrzuceniem. Robię wszystko żeby do tego nie doszło, ale dochodzi.

Chcę dużo dawać od siebie. Czuć się potrzebna. Kochana. Bezpieczna. I daję, wpycham od siebie wszystko co mogę. Czy to potrzebne czy nie. Ale czy robię to naprawdę dla kogoś? Chyba nie. Choć zawsze tak myślałam. Dziś myślę, że daję komuś coś co sama uważam, że on potrzebuje, pod kątem siebie samej. Nie słucham potrzeb drugiej strony. To ja mam się czuć dobrze ja mam mieć pewność ja mam mieć brak wyrzutów że czegoś nie robię bo przecież robię. Ale robię to dla własnego zaspokojenia potrzeby dawania, a nie słuchając cudzych potrzeb. Chcę się czuć mniej gówniano.

Potem płaczę, bo ktoś odchodzi. Nie wytrzymuje. A ja nie rozumiem dlaczego? Przecież byłam taka dobra.

Nie umiem żyć. Umiem przeżyć, nie umierać, wegetować.

Boję się, że nie nadrobię straconego czasu i nie naprawię już błędów które popełniłam. Nie przywrócę nikomu życia po samobójstwie, nie naprawię swojej  opinii, nie wyciągnę nikogo z nerwicy, depresji, nie zyskam na powrót straconych przyjaciół.

Chcę odzyskać 1 osobę. Po prostu 1 osobę. Dla niej się zmieniam. Dzięki niej zauważyłam, że jesy coś ze mną nie tak że nie funkcjonuje normalnie. Że jestem borderkiem.

Czy uda mi się nadrobić życie?
 Lata straconego czasu, lata traum, lata próbowania nie być bezdomną, bez pracy, bez jakichkolwiek perspektyw.

poniedziałek, 11 listopada 2019

Dzieciństwo Bordereczki

Czas na odsłonięcie kawałka siebie.
Boję się tego. Nie dlatego, że muszę to wyrzucić z siebie publicznie, napisać na blogu internetowym, w miejscu, skąd ten tekst nigdy nie zniknie. Jestem anonimowa, prawda to. Jednak pewne informacje, które tu zapiszę, niektórzy ludzie w moim życiu realnym znają. Boję się rozpoznania mnie, nawet przypadkowego. Plotek. Przekazywania sobie potem bloga z rąk do rąk moich "znajomych", podśmiechujek za plecami. Ale opiszę. Nie mogę całe życie się bać. Skoro walczę z borderline sama, to muszę to opisać.

Mój los był przesądzony jeszcze zanim się w ogóle urodziłam. Nie, nie było mnie w planach. Jak wpadli moi rodzice? Na jakimś koncercie, festiwalu, dwoje metali się spykło, pukło i nie wyszło po ich myśli. Może byli najebani, naćpani, może po prostu głupi i bez poczucia odpowiedzialności. Tak czy siak, moja rodzicielka zaciążyła w wieku 19 lat zupełnie przypadkiem.

Pech chciał, że ona była z bardzo biednej rodziny. Kiedyś kiedyś, była ta rodzina bogata. Tak ze 2-3 pokolenia wcześniej. Cóż, komunizm zrobił swoje i skończyło się na klepaniu biedy w kilka osób w kawalerce 30m mieszkania komunalnego. 
On z kolei miał bogatych rodziców i możliwości, gdyby tylko chciał je wykorzystać. 3 piętrowy dom w mieście, własne firmy, gospodarstwo wiejskie, kilka samochodów itd. 
Moja stara totalnie nie chciała być w ciąży. Stary też nie chciał mieć bachora. Więc kopał ją po brzuchu, za jej zgodą, żeby poroniła, ale nie wyszło. Trzymałam się twardo, nie wiem po co. Jej rodzice mieli wyjebane. Jego rodzice wyklęli moją matkę w pizdu na 3 wiatry i a kysz, bo ona z pewnością to ukartowała i dybała na majątek mojego starego, który w sumie nic nie miał wtedy, bo utrzymywali go rodzice (21 lat miał).  Jego matka, a moja babka, wyklęła mnie, odrzuciła jako wnuczkę, mojej matce kazała wypierdalać, bo nieślubne, ladacznica, kurtyzana, zdzira niemyta synka jej wykorzystała. Bo moja matka biedna. Oni nie chcą biedy, bieda to wstyd. Jej syn nie będzie miał biednej żony, która wrabia go w dziecko.

Sąd zasądził na mnie alimenty w wysokości uuuuuuuuuuu całych ja-pierdolę-ale-wypas-120-zł- kurwa-ale-luksus.

Matka zabrała mnie do komunalnego mieszkania po swojej prababci, w starej, potwornie przerażającej mnie do dzisiaj kamienicy. Choć nie wiem, czy określenie "mieszkanie" w ogóle tu pasuje. Do totalnej nory, w której wytrzymywałam tylko dlatego, że nie znałam nic innego. Mieszkanie mieściło się na poddaszu. Było niskie, ciasne, śmierdzące. Wchodziło się bezpośrednio do kuchni- ciemnej bez okna, bez wentylacji. Nie było łazienki. Nie było ciepłej wody. Kibel wspólny z sąsiadami na klatce schodowej. Ogrzewanie na piec kaflowy, a węgiel trzeba było wnosić wiadrami z komórki na podwórku na wysokie 4te piętro po stromych krętych schodach. 1 pokój, na szczęście tym razem z oknem. Starym, drewnianym, z którego w zimie zapierdalał mróz. Do pokoju tego wchodziło się na prawo, patrząc z perspektywy wchodzenia do mieszkania, w tym pokoju był piec, w tym pokoju mieszkała moja matka. Na lewo był strych. Strych miał wejście od klatki schodowej i od kuchni przez wykuty otwór wejściowy w ścianie nośnej. Bez drzwi wewnętrznych, zresztą otwór był tak niewymiarowy, że żadnych drzwi nie dałoby się tam wstawić. Tam, na kawałku tego strychu, zostały postawione ścianki, co wydzielało mój "pokój". Pokój, a jakże, bez okna na świat. Bez prądu- miałam lampkę z pociągniętego przedłużacza z kuchni. Stała tam pralka frania, peerelowski czarny kredens ze szkłem, moje łóżko. Ojciec mnie odwiedzał czasami, a właściwie nie mnie, tylko moją matkę, żeby ją przeruchać, ewentualnie spuścić wpierdol, wyważyć nią na moich oczach drzwi we wrzaskach, że "ukradła mu 10zł z kurtki", za co wspaniałomyślnie się zlitował i pociągnął mi po kilku latach prąd do pokoju, oczywiście waląc prowizorkę. Kupił mi meble, jak szłam do szkoły, żebym miała chociaż biurko do nauki i gdzie trzymać rzeczy. 

[Offtopując- do dziś pamiętam, jak byłam małym szkrabem skaczącym matce po łóżku. Rodzice rozmawiali o rozwodzie, pamiętam (hajtnął się z moją matką, pomieszkali razem chyba ze 3 miesiące u jego rodziców, zanim ją wygnali. Potem nie było kontaktu poza sądem, więc nie wzięli rozwodu tylko byli w długiej separacji). Ja się cieszyłam, że widzę tatę. "Tato, a dostanę konika na biegunach?" "Proszę, tak bardzo kocham koniki!". Obiecał. OBIECAŁ, że dostanę tego konika. Nigdy go nie dostałam. Czekałam, naiwne biedne dziecko, aż byłam już za duża na konika na biegunach i wtedy dopiero zrozumiałam, że obietnice nic nie znaczą, że można je łamać bez konsekwencji. I wiecie co? Nigdy z tego nie wyrosłam. Dalej dałabym się pokroić za konika na biegunach, od taty, choć mam 26 lat, możliwe, że w swoim popierdoleniu dalej trochę na niego czekam]

Z mojego pokoju były prowizoryczne drzwi na wspomniany wcześniej strych. Strych ten był dla mnie wtedy przerażający. Bez światła, ciemny, z gratami śmieciami kaflami ze starego pieca po prababci i wszystkim, co tylko się dało. Strych miał w suficie dziurę, taką gdzieś 1,5/1,5 metra, wychodzącą już na sam strop dachu- belkowanie, metalową blachę. Czarną, zionącą pustką wyrwę, pod którą tak panicznie bałam się przechodzić, że wyobrażałam sobie, że coś mnie tam zaraz wciągnie. Ciągle czułam tam obecność czegoś. Jakbym miała schizofrenię. Co wieczór bałam się tam zasnąć. Zawijałam się cała w kołdrę, dosłownie cała, zostawiając tylko szczelinkę między kołdrą a poduszką, żeby się nie udusić. Zasypiałam. Czasami dostawałam ze strachu takiej paranoi, że bałam się odwrócić tyłem do pokoju, musiałam być przyklejona plecami do ściany, żeby widzieć, że tam nic nie ma. Cierpiałam też na paraliż senny. Do dziś pamiętam najstraszniejszy z tego sen:

Śnię, że śnię, albo że nie śnię. Śnię, że leżę na swoim łóżku, w swoim pokoju, z perspektywy pierwszoosobowej. Nie czułam jakbym spała, nie czułam się też świadoma. Leżałam i nie mogłam się ruszyć. U nóg łóżka pojawiła się postać, trochę podobna do czarta znanego z legend, ale straszniejsza, powykręcana, taka, której nie powstydziłby się żadnej twórca horrorów. Roboczo nazwę go demonem. Demon złapał mnie za kostki u nóg. Ciągnął do siebie. Leżałam na plecach i byłam łapana coraz wyżej za nogi- zaczynając od kostek, przez łydki, po kolana. Powoli, zaciskając długie przerażające paluchy, ściągał mnie w dół łóżka, w swoim kierunku, sam klęcząc na podłodze. Mogłam ruszać tylko gałkami ocznymi, udało mi się otworzyć usta do krzyku, ale nie mogłam krzyczeć. Krzyczałam tak niemo, umierając ze strachu, błagając w myślach o pomoc. I obudziłam się. Nie wiem, czy się obudziłam. Nie wierzę w żadne siły nadprzyrodzone, jestem po apostazji, nie wierzę w zabobony, ale ten sen... Ocknęłam się w takim samym ułożeniu ciała, jak śniłam. Z otwartymi do krzyku ustami, tak samo szeroko otwartymi oczyma. Z nogami ściągniętymi w dół z łóżka. Identycznie, jak śniłam. Jedyne, co różniło mój sen od jawy, to ten demon. Znikł. To był mój ostatni paraliż senny w tamtym miejscu.

W szkole radziłam sobie dobrze o dziwo. Nigdy tak naprawdę nie musiałam się uczyć. Po prostu wiedziałam, nie przykładałam żadnej wagi do nauki. Szłam na lekcje, pisałam sprawdzian dostawałam zadowalającą ocenę i tyle. Matka cały czas kazała mi być najlepszą ze wszystkich. Najlepszą z klasy. Uwielbiała się mną wtedy chwalić. Wtedy była dumna z córki. Do zdobywania dobrych ocen motywowała mnie podstawianiem pod dom dziecka, grożeniem, że mnie wyrzuci z domu, wystawianiem w nocy na dwór na mróz, pakowaniem się i wysyłaniem do ojca, wystawianiem mi rzeczy na klatkę schodową, wrzaskami, że mam wypierdalać, ewentualnie biciem kablem. Zapomniałabym dodać o ciągłym jej płaczu, że powinna mnie była wyskrobać, zmarnowałam jej życie, zniszczyłam jej marzenia i plany, przepędziłam jej przyjaciół i znajomych zabierając życie towarzyskie, bo przecież dziecko wymaga siedzenia w domu, a nie szlajania się po koncertach, festiwalach, knajpach. Ale ładnie mnie ubierała, do szkoły zawsze miałam drugie śniadanie, oceny ładne, brałam udział we wszystkich zadaniach dla chętnych- nikt się nie czepiał. Nikt nie wiedział. Nikomu nie mówiłam, nikogo nie zapraszałam do siebie. Trzymałam się zawsze z boku. Zawsze pierdolony wyrzutek.

Ile lat się ma, kiedy kończy się gimnazjum? 15, 16? Wtedy podjęłam decyzję, że koniec z tym. Zdawałam sama do szkoły średniej w innej miejscowości, niż mieszkałam. Dostałam się. Uciekłam. Miałam alimenty od ojca. To była mała miejscowość, więc za to co od niego już wtedy dostawałam byłam w stanie wynająć pokój na stancji i żyć. Matka wyjechała za granicę. Od tamtego czasu nie wiem co się z nią dzieje. Z ojcem nie utrzymywałam również kontaktu. Nie dorobiłam się rodzeństwa. Nie mam nikogo. Wszyscy mnie zostawili. Całe życie żałuję, że się urodziłam. Całe życie to pierdolone smutne życie żałuję że jestem na świecie, sama, totalnie sama, bez nikogo. Nigdy rodziny, ciepła, wsparcia, zawsze sama, zdana na siebie. Nie miałam możliwości zrobić w życiu nic dla siebie. Gdy inne dzieciaki w moim wieku odkrywały alkohol, grupki ludzi organizowały wypady na ogniska, moja klasa jeździła na wycieczki szkolne, bawili się, cieszyli życiem i młodością, ja bałam się każdego miesiąca, że mnie wsadzą do domu dziecka do 18stki. Że ojciec któregoś miesiąca nie wyśle mi alimentów i skończę na ulicy. Albo spełni swoje pogróżki, że mnie znajdzie i spali mieszkanie. Że czasami wysyłał mniej pieniędzy niż powinien i kończyłam z 3zł w portfelu na 2 tygodnie. Nigdy nie miałam takiego luksusu jak komputer, nie chodziłam nigdy na basen, na zabawy, nie odkryłam niczego na świecie, nie miałam szansy nauczyć się grać na jakimkolwiek instrumencie, pojechać dokądkolwiek na wakacje, nie byłam na studniówce, nie miałam przyjaciół, bo ludzie których znałam byli wesołymi towarzyskimi ludźmi, których życia nie rozumiałam. Nigdy nigdzie nie pasowałam.

I czasami bardzo, ale to bardzo chciałabym umrzeć.
Tak się rodzą Borderki.

I wiecie co? Dziś, po tylu latach, nie rozumiem jak mogłam to przeżyć i nie zwariować. Że mam tylko borderline, tylko chwiejność emocjonalną. Tylko za dużo czuję, za dużo myślę, boję się porzucenia, zdrady, samotności, bezdomności, działam autodestrukcyjnie, niszczę innych swoją osobowością... Tak, to dużo. Ale przypominając sobie tamte czasy i rzeczy, których nie napisałam, ponieważ ten post miałby długość książki jestem w szoku, że w ogóle to przeżyłam. Że nie byłam w psychiatryku nigdy, Nie miałam próby samobójczej. Skończyłam szkołę średnią, skończyłam studia inżynierskie. Pracuję. Nie mieszkam w melinie.  Nie wiem jak. Z perspektywy czasu nie wiem jak.

Skąd się bierze borderline?

 To pytanie zadaje sobie bardzo wiele osób. Chciałabym znać na nie odpowiedź, ale jedyne co mam- to domysły. Indywidualne cechy oraz skopane, niczym piłka na Mundialu, dzieciństwo. 

Wszyscy zawsze się śmieją- łojojoj, tyle lat już minęło, dorosła jesteś, jakie dzieciństwo, co to ma do rzeczy? Co mają do rzeczy czasy niemowlęce, których nie pamiętasz i nigdy sobie nie przypomnisz? Co ma do Twojego dorosłego życia okres, kiedy matka chodziła z Tobą ciąży? Ano dużo. 

Przez pierwsze dwa lata życia, począwszy od pierwszego jego dnia, dziecko powinno być przytulane, głaskane, powinno się do niego ciepło i miło mówić, okazywać maksimum miłości. Nie dlatego, że społeczeństwo tego chce i tak wypada. Dlatego, że w tym czasie kształtuje się najsilniej nasze poczucie własnej wartości. Przeświadczenie, że jesteśmy potrzebni, kochani, mamy na kogo liczyć, ktoś nas otula i się opiekuje. Gdy tego nie ma- nie możemy mówić o człowieku, który posiada równowagę pomiędzy altruizmem, a egoizmem, czuje się ze sobą dobrze, jest sprawiedliwy dla siebie i swojego postępowania. 

Czas ciąży też jest bardzo interesujący. Ilość estrogenu, który wytwarza organizm matki w czasie ciąży będzie rzutował na nasz wygląd- dzieci, które dostały go więcej, będą miały subtelne rysy twarzy, ładny owal buzi, delikatną urodę. Charakteryzują się też krótszym palcem wskazującym od palca serdecznego, serdeczny natomiast jest krótszy od środkowego. W przypadku kobiet z palcem serdecznym krótszym od tamtych dwóch oraz zarysowanych kościach policzkowych, o wyraźnym zarysie szczęki, wytwarzanie hormonu u matki było mniejsze. Wytwarzanie estrogenu w czasie ciąży zależy od tego, jak matka tą ciążę znosiła psychicznie- im więcej estrogenu, tym bardziej chciała tego dziecka, mniej odczuwała stres, mniej się denerwowała, była szczęśliwsza. Jeśli sam uśmiech kobiety w ciąży wpływa na wygląd jej dziecka, to możemy spokojnie założyć, że wpływa także na rozwój jego mózgu i całego układu nerwowego, które to z kolei przekładają się na cechy emocjonalne, umiejętności poznawcze, stabilność osobowości etc.

 W mojej prywatnej opinii takimi dwoma czynnikami, które czynią nas bardziej podatnymi na borderline są: wysoka inteligencja dziecka, wrażliwość na bodźce i zjawiska. Dziecko kilkuletnie nie zna jeszcze mechanizmów rządzących światem, nie zna dorosłego życia, nie potrafi go sobie wyobrazić, ale obserwuje, zapamiętuje w podświadomości powtarzające się schematy, wydarzenia, co następnie pozwala mu dojrzewać przystosowując się do otoczenia (z ewolucji: do stada- czyli standardów rodziny i społeczności, która go wychowuje, a nie wielomilionowego społeczeństwa). Ze względu na wrażliwość zauważa i rozumie więcej niż jego rówieśnicy. Jest bardziej empatyczny- to znaczy, że potrafi odczuwać uczucia i emocje innych ludzi. Może nie rozumieć wszystkich słów, ale zrozumie ton głosu, tembr. Czy jego mama jest rozdrażniona? Dlaczego? Co się dzieje? Dlaczego krzyczy NA MNIE? Przecież ja jej tak bardzo ufam, tak bardzo ją kocham, mam 3 latka i jest ona całym moim światem! Ale dziecko słyszy awantury, obwinianie, brakuje mi dotyku, ciepła, bezpieczeństwa, więc się wycofuje, staje się bardziej zamknięte. Zaczyna wykazywać cechy aspołeczne, które już same w sobie są zaburzeniem, które się leczy. 

Dziecko dorasta, szybko się uczy, zdobywa nowe umiejętności w zastraszającym tempie. W zamian ma na przemian pochwały, że jest najlepszy, najcudowniejszy, najmądrzejszy, a w razie porażki krytykę, wzbudzanie poczucia wstydu i winy, zakłopotania, strachu: "no co ty, dziecko, Kaśka z twojej klasy taki przygłup i zaliczyła ten test, a ty na piątkach jedziesz i co? Pała do kurwy nędzy? Nie wstyd ci??? NIE WSTYD CI??!!". "Ona potem będzie miała swoją firmę, będzie wykształcona i bogata, a ty jak się opuścisz w nauce, to będziesz jej co najwyżej buty czyścić, nieuku pierdolony". "Oh, ale wie pani, pani Zosiu, mój synek jest taki mądry! Nauczył się pisać w wieku 5 lat! Teraz ma czerwony pasek. Jestem z niego taka dumna"- powiada przy sąsiadce, której musi się pochwalić osiągnięciami dziecka. Dzieciak chciałby się w domu przytulić do mamy, jak kiedyś. Pójść z nią za rękę po parku. Ale nie, nie może. Nie przyzna się. Musi być silny, twardy, najlepszy! Ma już 11 lat i nie może sobie pozwolić na to, jest już dużym chłopakiem!

Dodajmy do tego problemy z zachowaniem w szkole. Jeśli nie może przypodobać się w domu, to może kolegom? Więc pakuje się w tarapaty, wagary, zaczyna ściągać, ciągnąć dziewczynki za warkocze, podstawiać nogi, próbuje papierosów. Inni się jakoś wymigują, a on nie. On dostaje po dupie- koledzy go nie bronili, rodzice wezwani do szkoły, w domu pas na gołą dupę, wychowawca dołożył swoje 3 grosze umoralniającą pogadanką. 

To jest delikatny przypadek, który można zaobserwować bardzo często w rodzinach. Co, jeśli ten schemat wychodzi dalej?
Wychowuje go tylko matka, ojciec odszedł, więc na pewno go nie chce. Nie rozumie, że nie mógł z wytrzymać z matką i poświęcił syna dla własnego zdrowia i spokoju, woląc płacić alimenty i chociaż tak móc o niego dbać. Dla niego ojciec odszedł przez niego, bo go nie chciał. PORZUCIŁ GO. Syn nie ma wzorca męskich zachowań, nie nauczy się być dorosłym mężczyzną, nie nauczy się być w prawdziwym dojrzałym związku. Nie ma żadnego wzorca. Jest sam: chłopaki z klasy mają go za frajera, bo wpadł parę razy na przypale, matka nie radzi sobie z utrzymywaniem sama domu, jego, pracy, siebie, a on jeszcze wyprosił kotka, małego kotka, bo znalazł go na ulicy i zabrał do domu. Małą słodką kruszynkę. Tylko ten kotek go rozumie- kotek też został porzucony, kotek też nie ma w życiu miłości, przyjaciół, rodziców. Jest sam, zdany na swój los, a teraz na humory jego matki. Tak jak on. Czuje się winny, bo sam jest w tym domu nieszczęśliwy. Ale chciał mieć kotka. Chciał tylko dla siebie, nie dla dobra kotka. Wziął go, żeby nie czuć się samotnym, móc pogłaskać miękkie futerko, tak bardzo ciepłe, ufne, słodkie... Należące tylko do niego. Teraz już nie będzie sam. Ale co się stało? Kotek go zdenerwował, a on kotka uderzył! Uderzył swoją kuleczkę puchatego szczęścia! O nie, co on zrobił? Dlaczego? Jak mógł? Więc rozpłakał się, wziął kotka na ręce, zaczął go przepraszać i głaskać. Ale kotek nie chciał z nim już siedzieć-  wyrwał się mu i uciekł schować za szafą.

Brzmi podobnie? Brzmi jak wstęp do borderkowego traktowania ludzi, zależności, pielęgnowania tylko własnych potrzeb, tracenia kontroli nad sobą, wyrzutów sumienia, skrajnych emocji. 

A co, kiedy wychodzi to jeszcze dalej? Dziecko jest molestowane, może było zgwałcone. Trzymane w domu tylko dlatego, że matka musi. Bite (nie mylić klapsa na ogarnięcie z bezsensowną przemocą, proszę). Poniżane każdego dnia. Ciągle mające wrażenie, że rodzice go nie kochają, że go nie chcą, może nawet to słyszy. Codziennie duszący w sobie płacz, poczucie niesprawiedliwości, pytający "dlaczego ja?". Korzystający z każdej chwili, kiedy może się pobawić- więc bawi się z całych sił, na zapas, bo potem znowu zrobią mu krzywdę.

Opowiedzieć Wam, jak wyglądało moje dzieciństwo? Dobrze.
Ale to będzie wpis dla ludzi o twardych dupach.


Początek i koniec

No cóż...
Jestem tutaj. Postanowiłam pisać. Wylewać się. Podjęłam taką decyzję.
Przyzwyczaiłam się, że wszystkie decyzje, jakie podejmuję wiążą się z przykrymi konsekwencjami.  Cokolwiek nie zrobię, co nie wybiorę... Zawsze w końcu obraca się przeciwko mnie.
Teraz postanowiłam pisać bloga. Czy to dobrze? Czas pokaże.
Dlaczego postanowiłam go pisać? Cóż. Niedługo po otrzymaniu "diagnozy" psycholog poleciła mi pisać dziennik. Zeszyt. Taki zwykły- co się dziś stało, jak się czułam, co spieprzyłam, a co wyszło spoko, z czego jestem dumna, a co puścić w niepamięć i żyć tylko z wyciągniętych z tego wniosków. Co mi to dało? Nic. Bardzo szybko przestałam pisać zeszyt. Może bloga będzie lepiej. Łatwiej. Bo z poczuciem, że może ktoś kiedyś przeczyta moje wypociny, zainteresuje się, może pomogę innemu Borderkowi, może partnerowi Borderka, może niedoinformowani, ignoranci i zatwardziali przestaną patrzeć z czasem na Borderki jak na psychopatów, kiedy jest to zupełna odwrotność tego zaburzenia.

Długi czas zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Dlaczego jestem inna? Dlaczego zaczęło mi tak bardzo odpierdalać, jak miałam szansę na normalne życie, kiedy szczęście kopnęło mnie w dupę- kiedy się zakochałam z wzajemnością w porządnym, wspaniałym mężczyźnie, z rodzaju tych, którzy są na wyginięciu. Nie żeby wcześniej mi nie odpierdalało, oj nie. Różnie się zachowywałam, nigdy nie byłam specjalnie lubiana, nie miałam paczki przyjaciół, z reguły uchodziłam za osobę zamkniętą, arogancką, wywyższającą się, z poczuciem bycia lepszą od innych, z takim ciężkim charakterem nastolatki, która lubi się buntować i się buntuje.

Ale... Ja nigdy nie mogłam się zbuntować. Życie mi na to nie pozwoliło. To były tylko pozory. Pozory udawania zimnej suki, żeby nikt nie spostrzegł, jak bardzo jestem mięciutka. Zostałam Jeżykiem- na wierzchu kolce, zbroja, pancerz, twarda skorupa, harde niewrażliwe babsko, pierdolona zimna flądra, która zajebie każdego, kto jej zagrozi; ale kiedy Jeżyk się rozwinie, podniesie główkę z małymi czarnymi jak paciorki oczkami, tak ufnymi jak oczka malutkiego dziecka patrzącego na matkę, kiedy ten Jeżyk pokaże mięciutki puchaty brzusio, tak słodki, tak niewinny, to odsłoni się na wszystkie ciosy, które chce mu zadać świat.Będzie znowu bezbronny, słaby, poniżony. Znów będzie chciał tylko umrzeć, by już więcej nie czuć. Będzie klął miękkość swojego brzuszka- spróbuje go sobie wyciąć, wyrwać razem z sercem, po którym rozlewa się czara potwornego bólu, pustki: pustki pełnej bólu i bólu pełnego pustki.