borderline

poniedziałek, 11 listopada 2019

Dzieciństwo Bordereczki

Czas na odsłonięcie kawałka siebie.
Boję się tego. Nie dlatego, że muszę to wyrzucić z siebie publicznie, napisać na blogu internetowym, w miejscu, skąd ten tekst nigdy nie zniknie. Jestem anonimowa, prawda to. Jednak pewne informacje, które tu zapiszę, niektórzy ludzie w moim życiu realnym znają. Boję się rozpoznania mnie, nawet przypadkowego. Plotek. Przekazywania sobie potem bloga z rąk do rąk moich "znajomych", podśmiechujek za plecami. Ale opiszę. Nie mogę całe życie się bać. Skoro walczę z borderline sama, to muszę to opisać.

Mój los był przesądzony jeszcze zanim się w ogóle urodziłam. Nie, nie było mnie w planach. Jak wpadli moi rodzice? Na jakimś koncercie, festiwalu, dwoje metali się spykło, pukło i nie wyszło po ich myśli. Może byli najebani, naćpani, może po prostu głupi i bez poczucia odpowiedzialności. Tak czy siak, moja rodzicielka zaciążyła w wieku 19 lat zupełnie przypadkiem.

Pech chciał, że ona była z bardzo biednej rodziny. Kiedyś kiedyś, była ta rodzina bogata. Tak ze 2-3 pokolenia wcześniej. Cóż, komunizm zrobił swoje i skończyło się na klepaniu biedy w kilka osób w kawalerce 30m mieszkania komunalnego. 
On z kolei miał bogatych rodziców i możliwości, gdyby tylko chciał je wykorzystać. 3 piętrowy dom w mieście, własne firmy, gospodarstwo wiejskie, kilka samochodów itd. 
Moja stara totalnie nie chciała być w ciąży. Stary też nie chciał mieć bachora. Więc kopał ją po brzuchu, za jej zgodą, żeby poroniła, ale nie wyszło. Trzymałam się twardo, nie wiem po co. Jej rodzice mieli wyjebane. Jego rodzice wyklęli moją matkę w pizdu na 3 wiatry i a kysz, bo ona z pewnością to ukartowała i dybała na majątek mojego starego, który w sumie nic nie miał wtedy, bo utrzymywali go rodzice (21 lat miał).  Jego matka, a moja babka, wyklęła mnie, odrzuciła jako wnuczkę, mojej matce kazała wypierdalać, bo nieślubne, ladacznica, kurtyzana, zdzira niemyta synka jej wykorzystała. Bo moja matka biedna. Oni nie chcą biedy, bieda to wstyd. Jej syn nie będzie miał biednej żony, która wrabia go w dziecko.

Sąd zasądził na mnie alimenty w wysokości uuuuuuuuuuu całych ja-pierdolę-ale-wypas-120-zł- kurwa-ale-luksus.

Matka zabrała mnie do komunalnego mieszkania po swojej prababci, w starej, potwornie przerażającej mnie do dzisiaj kamienicy. Choć nie wiem, czy określenie "mieszkanie" w ogóle tu pasuje. Do totalnej nory, w której wytrzymywałam tylko dlatego, że nie znałam nic innego. Mieszkanie mieściło się na poddaszu. Było niskie, ciasne, śmierdzące. Wchodziło się bezpośrednio do kuchni- ciemnej bez okna, bez wentylacji. Nie było łazienki. Nie było ciepłej wody. Kibel wspólny z sąsiadami na klatce schodowej. Ogrzewanie na piec kaflowy, a węgiel trzeba było wnosić wiadrami z komórki na podwórku na wysokie 4te piętro po stromych krętych schodach. 1 pokój, na szczęście tym razem z oknem. Starym, drewnianym, z którego w zimie zapierdalał mróz. Do pokoju tego wchodziło się na prawo, patrząc z perspektywy wchodzenia do mieszkania, w tym pokoju był piec, w tym pokoju mieszkała moja matka. Na lewo był strych. Strych miał wejście od klatki schodowej i od kuchni przez wykuty otwór wejściowy w ścianie nośnej. Bez drzwi wewnętrznych, zresztą otwór był tak niewymiarowy, że żadnych drzwi nie dałoby się tam wstawić. Tam, na kawałku tego strychu, zostały postawione ścianki, co wydzielało mój "pokój". Pokój, a jakże, bez okna na świat. Bez prądu- miałam lampkę z pociągniętego przedłużacza z kuchni. Stała tam pralka frania, peerelowski czarny kredens ze szkłem, moje łóżko. Ojciec mnie odwiedzał czasami, a właściwie nie mnie, tylko moją matkę, żeby ją przeruchać, ewentualnie spuścić wpierdol, wyważyć nią na moich oczach drzwi we wrzaskach, że "ukradła mu 10zł z kurtki", za co wspaniałomyślnie się zlitował i pociągnął mi po kilku latach prąd do pokoju, oczywiście waląc prowizorkę. Kupił mi meble, jak szłam do szkoły, żebym miała chociaż biurko do nauki i gdzie trzymać rzeczy. 

[Offtopując- do dziś pamiętam, jak byłam małym szkrabem skaczącym matce po łóżku. Rodzice rozmawiali o rozwodzie, pamiętam (hajtnął się z moją matką, pomieszkali razem chyba ze 3 miesiące u jego rodziców, zanim ją wygnali. Potem nie było kontaktu poza sądem, więc nie wzięli rozwodu tylko byli w długiej separacji). Ja się cieszyłam, że widzę tatę. "Tato, a dostanę konika na biegunach?" "Proszę, tak bardzo kocham koniki!". Obiecał. OBIECAŁ, że dostanę tego konika. Nigdy go nie dostałam. Czekałam, naiwne biedne dziecko, aż byłam już za duża na konika na biegunach i wtedy dopiero zrozumiałam, że obietnice nic nie znaczą, że można je łamać bez konsekwencji. I wiecie co? Nigdy z tego nie wyrosłam. Dalej dałabym się pokroić za konika na biegunach, od taty, choć mam 26 lat, możliwe, że w swoim popierdoleniu dalej trochę na niego czekam]

Z mojego pokoju były prowizoryczne drzwi na wspomniany wcześniej strych. Strych ten był dla mnie wtedy przerażający. Bez światła, ciemny, z gratami śmieciami kaflami ze starego pieca po prababci i wszystkim, co tylko się dało. Strych miał w suficie dziurę, taką gdzieś 1,5/1,5 metra, wychodzącą już na sam strop dachu- belkowanie, metalową blachę. Czarną, zionącą pustką wyrwę, pod którą tak panicznie bałam się przechodzić, że wyobrażałam sobie, że coś mnie tam zaraz wciągnie. Ciągle czułam tam obecność czegoś. Jakbym miała schizofrenię. Co wieczór bałam się tam zasnąć. Zawijałam się cała w kołdrę, dosłownie cała, zostawiając tylko szczelinkę między kołdrą a poduszką, żeby się nie udusić. Zasypiałam. Czasami dostawałam ze strachu takiej paranoi, że bałam się odwrócić tyłem do pokoju, musiałam być przyklejona plecami do ściany, żeby widzieć, że tam nic nie ma. Cierpiałam też na paraliż senny. Do dziś pamiętam najstraszniejszy z tego sen:

Śnię, że śnię, albo że nie śnię. Śnię, że leżę na swoim łóżku, w swoim pokoju, z perspektywy pierwszoosobowej. Nie czułam jakbym spała, nie czułam się też świadoma. Leżałam i nie mogłam się ruszyć. U nóg łóżka pojawiła się postać, trochę podobna do czarta znanego z legend, ale straszniejsza, powykręcana, taka, której nie powstydziłby się żadnej twórca horrorów. Roboczo nazwę go demonem. Demon złapał mnie za kostki u nóg. Ciągnął do siebie. Leżałam na plecach i byłam łapana coraz wyżej za nogi- zaczynając od kostek, przez łydki, po kolana. Powoli, zaciskając długie przerażające paluchy, ściągał mnie w dół łóżka, w swoim kierunku, sam klęcząc na podłodze. Mogłam ruszać tylko gałkami ocznymi, udało mi się otworzyć usta do krzyku, ale nie mogłam krzyczeć. Krzyczałam tak niemo, umierając ze strachu, błagając w myślach o pomoc. I obudziłam się. Nie wiem, czy się obudziłam. Nie wierzę w żadne siły nadprzyrodzone, jestem po apostazji, nie wierzę w zabobony, ale ten sen... Ocknęłam się w takim samym ułożeniu ciała, jak śniłam. Z otwartymi do krzyku ustami, tak samo szeroko otwartymi oczyma. Z nogami ściągniętymi w dół z łóżka. Identycznie, jak śniłam. Jedyne, co różniło mój sen od jawy, to ten demon. Znikł. To był mój ostatni paraliż senny w tamtym miejscu.

W szkole radziłam sobie dobrze o dziwo. Nigdy tak naprawdę nie musiałam się uczyć. Po prostu wiedziałam, nie przykładałam żadnej wagi do nauki. Szłam na lekcje, pisałam sprawdzian dostawałam zadowalającą ocenę i tyle. Matka cały czas kazała mi być najlepszą ze wszystkich. Najlepszą z klasy. Uwielbiała się mną wtedy chwalić. Wtedy była dumna z córki. Do zdobywania dobrych ocen motywowała mnie podstawianiem pod dom dziecka, grożeniem, że mnie wyrzuci z domu, wystawianiem w nocy na dwór na mróz, pakowaniem się i wysyłaniem do ojca, wystawianiem mi rzeczy na klatkę schodową, wrzaskami, że mam wypierdalać, ewentualnie biciem kablem. Zapomniałabym dodać o ciągłym jej płaczu, że powinna mnie była wyskrobać, zmarnowałam jej życie, zniszczyłam jej marzenia i plany, przepędziłam jej przyjaciół i znajomych zabierając życie towarzyskie, bo przecież dziecko wymaga siedzenia w domu, a nie szlajania się po koncertach, festiwalach, knajpach. Ale ładnie mnie ubierała, do szkoły zawsze miałam drugie śniadanie, oceny ładne, brałam udział we wszystkich zadaniach dla chętnych- nikt się nie czepiał. Nikt nie wiedział. Nikomu nie mówiłam, nikogo nie zapraszałam do siebie. Trzymałam się zawsze z boku. Zawsze pierdolony wyrzutek.

Ile lat się ma, kiedy kończy się gimnazjum? 15, 16? Wtedy podjęłam decyzję, że koniec z tym. Zdawałam sama do szkoły średniej w innej miejscowości, niż mieszkałam. Dostałam się. Uciekłam. Miałam alimenty od ojca. To była mała miejscowość, więc za to co od niego już wtedy dostawałam byłam w stanie wynająć pokój na stancji i żyć. Matka wyjechała za granicę. Od tamtego czasu nie wiem co się z nią dzieje. Z ojcem nie utrzymywałam również kontaktu. Nie dorobiłam się rodzeństwa. Nie mam nikogo. Wszyscy mnie zostawili. Całe życie żałuję, że się urodziłam. Całe życie to pierdolone smutne życie żałuję że jestem na świecie, sama, totalnie sama, bez nikogo. Nigdy rodziny, ciepła, wsparcia, zawsze sama, zdana na siebie. Nie miałam możliwości zrobić w życiu nic dla siebie. Gdy inne dzieciaki w moim wieku odkrywały alkohol, grupki ludzi organizowały wypady na ogniska, moja klasa jeździła na wycieczki szkolne, bawili się, cieszyli życiem i młodością, ja bałam się każdego miesiąca, że mnie wsadzą do domu dziecka do 18stki. Że ojciec któregoś miesiąca nie wyśle mi alimentów i skończę na ulicy. Albo spełni swoje pogróżki, że mnie znajdzie i spali mieszkanie. Że czasami wysyłał mniej pieniędzy niż powinien i kończyłam z 3zł w portfelu na 2 tygodnie. Nigdy nie miałam takiego luksusu jak komputer, nie chodziłam nigdy na basen, na zabawy, nie odkryłam niczego na świecie, nie miałam szansy nauczyć się grać na jakimkolwiek instrumencie, pojechać dokądkolwiek na wakacje, nie byłam na studniówce, nie miałam przyjaciół, bo ludzie których znałam byli wesołymi towarzyskimi ludźmi, których życia nie rozumiałam. Nigdy nigdzie nie pasowałam.

I czasami bardzo, ale to bardzo chciałabym umrzeć.
Tak się rodzą Borderki.

I wiecie co? Dziś, po tylu latach, nie rozumiem jak mogłam to przeżyć i nie zwariować. Że mam tylko borderline, tylko chwiejność emocjonalną. Tylko za dużo czuję, za dużo myślę, boję się porzucenia, zdrady, samotności, bezdomności, działam autodestrukcyjnie, niszczę innych swoją osobowością... Tak, to dużo. Ale przypominając sobie tamte czasy i rzeczy, których nie napisałam, ponieważ ten post miałby długość książki jestem w szoku, że w ogóle to przeżyłam. Że nie byłam w psychiatryku nigdy, Nie miałam próby samobójczej. Skończyłam szkołę średnią, skończyłam studia inżynierskie. Pracuję. Nie mieszkam w melinie.  Nie wiem jak. Z perspektywy czasu nie wiem jak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz