borderline

czwartek, 14 listopada 2019

Skąd agresja- przemyśleń ciąg dalszy

Wydaje mi się, że moja agresja, to wpływ innych ludzi. Nawet nie z czasów, kiedy byłam dzieckiem i doświadczałam chyba wszystkich rodzai agresji, jakie mogą być. Nie to wpłynęło bezpośrednio na moje zachowania względem innych ludzi.

Kiedy mam "atak" (na szczęście leczenie daje rezultaty i od miesięcy ataku nie miałam), to działam a amoku, pod wpływem dziesiątek makabrycznie negatywnych emocji, uczuć i strachu, tak dużych, że potem tych wydarzeń nie pamiętam, bądź pamiętam je tylko szczątkowo. Nie mówię, że jestem agresywna w sposób atakowania kogoś w celu uszkodzenia go, że stosuję jakieś techniki, że jestem niebezpieczna, czyham na czyjeś życie etc. Zwykłe machanie łapkami, straszny płacz, krzyk, rozdzierający lament, kiedy jestem u kresu wytrzymałości, tuż przed opadnięciem w apatię, katatonię, kiedy mój mózg ucieka od nadmiaru bodźców i się wyłącza.

Skąd u mnie agresja?

Cóż. Myślę, że jest to kwestia ostatnich kilku lat. Kiedy chodziłam do liceum, a potem przez czas studiów, potrafiłam jednak mieć kogoś, kogo nie niszczyłam swoją osobowością, układało się nam, byliśmy szczęśliwi razem. Trwało to niecałe 4 lata. Ostateczne niedopasowanie charakterów, kilka przypadków, matka-mocher-nazistka-nie-oddam-moje-synka-nikomu-a-napewno-nie-tobie-bo-nie-jesteś-katoliczką się przyczyniły do rozpadu. Kłóciliśmy się nie raz, nie dwa, ale zawsze były to takie..normalne kłótnie. Jak zawsze się zdarzają. Nigdy nic dziwnego, nigdy braku panowania, nic.

Szybko, za szybko, poznałam kogoś innego. Syna, półsierotę, po zmarłym wysoko postawionym funkcjonariuszu policji. Byliśmy razem rok. Rok, którego mogłam nie przeżyć. Byłam sama, bo nie mam rodziny, nie miałam się gdzie zgłosić, nie poszłam donikąd po pomoc. Czuł się wszechmocny, bezkarny, nietykalny. I w sumie taki był. Zdradzał mnie na lewo i prawo, był uzależniony od pornografii jak potem się okazało, patologiczny kłamca, oszust, manipulant. Trenował przy okazji sztuki walki. I... z czasem zaczął lubić je na mnie trenować. Około pół roku z całego roku znęcał się nade mną psychicznie i fizycznie, lubił uderzać moją głową o podłogę, rzucać mną o ścianę, podduszać, kopać. Kończyłam z podbitym okiem, udami czarnymi od krwiaków, wyrzucana z mieszkania na dwór bez ubrania, w samym płaszczu, na bosaka, zimą. Potem z łaską wpuszczana do środka, jak pies. Jak ktoś się przyjrzy to zobaczy, że prawą źrenicę mam nieco większą od lewej (widocznie coś zostało uszkodzone w części mózgu odpowiedzialnej za wzrok). Broniłam się w końcu i chyba tak się to zaczęło. Kiedyś nie przyszło mi do głowy, aby dać facetowi nawet z liścia. Tutaj w pewnym momencie po prostu musiałam walczyć. Nie miałam dokąd uciec i co zrobić. 

W końcu odeszłam i trafiłam na kogoś innego... Cóż, nie był to też najlepszy wybór. Człowiek z mnóstwem problemów emocjonalnych, który potrafił robić mi awanturę za to, że jestem w domu, kiedy on wraca. Którego pierwsze 3 miesiące wspólnego mieszkania utrzymywałam, bo nie miał pracy. Któremu znalazłam pracę. Poza agresją słowną przejawiał wobec mnie także agresję fizyczną, choć nie w takim stopniu. Wyżywanie dopadało go zwłaszcza wtedy, kiedy sobie popił. Wtedy byłam woreczkiem, którym znowu można było pierdolnąć o ścianę, jeśli ma się taką ochotę, kiedy powie coś nie tak, albo zupa będzie za słona. Zmuszał mnie do oglądania z nim filmów pornograficznych, kiedy chciał się ze mną, no... no raczej nie ze mną, tylko mnie. Bo on chciał, on się musiał jarać, ja się nie liczyłam. Nie miałam nic do gadania. Kiedyś przymusił mnie do trójkąta ze swoim kolegą. Musiał się "podzielić" taką fajną dziewczyną z najlepszym kumplem... Byłam tak zmaltretowana, że nie miałam siły protestować. Po prostu byłam jak marionetka. Chciałam od niego odejść, ale cóż... uaktywnił się mój pech. Pech, który ciągnie się za mną jak smród po gaciach. Zawsze i wszędzie. Skręciłam kolano. Nie przez niego. Podskoczyłam na tańcach. I jebło. Tak po prostu. Pozrywane więzadła, łąkotka w strzępach, blok kolana, operacja,  rok z życia. Straciłam wtedy pracę, ponieważ byłam na zleceniu, i wtedy się zaczęło. "Ty pierdolona kaleko" i telepanie mną, kiedy nie mogłam chodzić nawet, to była codzienność. Pieniądze, opiekę, szpital, rehabilitację załatwiali mi wszyscy, tylko nie on. On kazał mi wypierdalać ze swojego życia, bo nie będzie mnie utrzymywał. Nie chce mieć nic wspólnego z "kaleką".

Wtedy zaczęłam robić praktycznie to samo. Kolejny element, żeby przeżyć, a nie żyć. Być pierwsza w oskarżeniu, pierwsza zachowywać się nieasertywnie, pierwsza zacząć najeżdżać, wymyślać, machać rękoma pierwsza, żeby znowu nie dostać za niewinność, żeby ubiec zło, nie być ofiarą. Dostawać szału, którego potem nie pamiętam. NIGDY wcześniej czegoś takiego nie miałam. Wydaje mi się, że część mojego bordera to po prostu trauma. Trauma wiecznej przemocy skierowana w moją stronę. 

Być może sobie z tym poradziłam już. Mam nadzieję. Tak bardzo bym chciała radzić sobie w życiu, umieć żyć, umieć kontrolować swoje emocje.  W końcu na pewno wszystko mi się uda. Nie jutro, nie po jutrze, ale w ciągu najbliższych miesięcy i lat na pewno. W końcu czas i tak minie, mogę go wykorzystać na pracę nad sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz